Mięsoroby Drukuj

 

Portal Onet.pl - Tygodnik Polityka

 






NUMER 12/2001 (2290)
 
Mięsoroby

 
Bardziej niż choroba szalonych krów grozi nam swojska salmonelloza, włośnica i gronkowiec
Kolejny raz padł blady strach na zjadaczy mięsa w Europie. Choroba szalonych krów (BSE) na dobre przeniosła się z Wysp Brytyjskich na kontynent. Główny lekarz weterynarii kraju zamknął więc polskie granice przed importowaną z Francji wołowiną. W ten sposób – przynajmniej na jakiś czas – ograniczył jedno z istotnych zagrożeń. Kłopot w tym, że jest ich więcej. A nie wszystkie da się zmniejszyć w tak prosty sposób.  
PAWEŁ TARNOWSKI
 
Największe ognisko BSE od lat znajduje się w Wielkiej Brytanii. Już kilka lat temu wyspy otoczono sanitarnym kordonem, a tamtejszy rząd zmusił farmerów do wybicia ogromnych stad. Angielscy hodowcy ponieśli wówczas gigantyczne straty i do dzisiaj borykają się z finansowymi trudnościami. Niestety, nim kraje Unii Europejskiej zorientowały się w skali problemu, brytyjskie krowy, mięso i jego przetwory eksportowano na cały świat.

Okres inkubacji BSE może być długi, a jej związek z chorobą Creutzfeldta-Jakoba, która atakuje ludzi, jest dziś oczywisty. Zaraza, jakkolwiek w dużo mniejszej skali, przeniosła się m.in. do Francji, Szwajcarii i Portugalii. Pojedyncze przypadki gąbczastego zwyrodnienia mózgu u zwierząt zdarzyły się także w innych europejskich krajach.

Choroba szalonych krów działa na wyobraźnię, ale wcale nie wyczerpuje listy zagrożeń


Tegoroczna fala nawrotu BSE najmocniej zaszkodziła Francji. Od stycznia w kilku prowincjach zanotowano blisko 100 nowych zachorowań zwierząt. We francuskich sklepach konsumenci szerokim łukiem zaczęli omijać wołowinę. Władze wielu departamentów wprowadziły zakaz podawania jej w stołówkach szkolnych. Powrócił projekt wprowadzenia w całej Unii zakazu produkcji pasz z mączki kostnej. Przy narastającej psychozie francuscy rolnicy zdecydowali się „wycofać z łańcucha żywnościowego” najstarsze stada, czyli 5–7 proc. całości, co w ciągu kilku lat będzie ich kosztować miliardy franków. Na wieść o szybkim wzroście zachorowań wiele krajów, w tym Polska, natychmiast wprowadziło kordon sanitarny. Nam przyszło to tym łatwiej, że od lat importujemy śladowe ilości tego mięsa i jego przetworów.

Z Francji ani kilograma

Jak wynika z danych Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej w pierwszym półroczu br. polskie firmy sprowadziły z zagranicy około 500 ton wołowiny, jej przetworów i konserw (przy czym ani kilograma z Francji) oraz 600 ton żywca wołowego. Dla porównania – w tym czasie w Polsce wyprodukowano 357 tys. ton wołowiny i 1,3 mln ton wieprzowiny. Główny Inspektorat Weterynarii stwierdza, że do końca października z Francji sprowadzono 649 sztuk (z całego świata 9 tys. sztuk) bydła hodowlanego, blisko 1400 ton flaków wołowych, ponad 60 ton podrobów i 3,6 tony jelit. Największym potencjalnym zagrożeniem mogą być teraz francuskie krowy i byki, więc inspektorat wydał zalecenia szczególnie dokładnej kontroli zdrowia i losów tych zwierząt. Kupowano je za ciężkie pieniądze, by poprawić jakość mięsa i mleczność polskich stad, więc trudno przypuszczać, że szybko poszły pod nóż. Weterynarze mają jednak dmuchać na zimne. Do tej pory w Polsce nie wykryto przypadków gąbczastego zwyrodnienia mózgu u bydła.

Mimo zakazu importu i obostrzeń na granicach podejrzliwość wobec wołowiny wzrosła także w polskich domach. Na rzeczników francuskich hipermarketów Carrefour, Champion, E. Leclerc i Geant spadł grad pytań o źródła pochodzenia mięsa, którym handlują.

Francja to w końcu największy eksporter żywności w Europie i łatwo sobie wyobrazić, jak ścisłe muszą być związki francuskich sieci handlowych z tamtejszymi dostawcami żywności. Tym razem rzecznicy odpowiadali, że wołowina jest krajowa, a import tego rodzaju towarów z Francji zerowy. Carrefour w mięsnych działach swoich hal powiesił mapy Polski, na których umieszcza nazwy zakładów mięsnych dostarczających mu swoje wyroby.

Co prawda można sobie wyobrazić sytuację, że polski zakład kupuje surowiec w Unii Europejskiej, zwłaszcza że eksport mięsa jest tam dotowany. W ostatnich latach układ cen zniechęcał jednak do takich decyzji i import z UE pozostawał szczątkowy. W hipermarketach zaprzeczają, jakoby nowa epidemia BSE spowodowała spadek sprzedaży wołowiny i jej przetworów.

Kto nas truje

Choroba szalonych krów działa na wyobraźnię, ale wcale nie wyczerpuje listy zagrożeń. Inne kłopoty, już nie importowane, wynikają z zacofania polskiej wsi. BSE, łączona z chorobą Creutzfeldta-Jakoba, na pewno wywołuje więcej strachu, ale swojska salmonelloza, włośnica czy gronkowiec to zagrożenie bardziej realne.

Gdy posłuchać Richarda J.M. Poulsona, przewodniczącego rady nadzorczej Animeksu, a jednocześnie członka władz amerykańskiego koncernu mięsnego Smithfield Foods, włos się jeży na głowie. W Polsce, mówi Poulson, działa obecnie 4–4,5 tys. zakładów mięsnych nie przestrzegających nie tylko unijnych, ale nawet krajowych przepisów prawnych i sanitarnych. Okradają one z podatków lokalne i ogólnopolskie władze, zatrudniają na czarno imigrantów, kupują chore zwierzęta na ubój narażając tym samym zdrowie konsumentów. To kraj, w którym zwierzęta rzeźne karmi się odpadkami, nie ma numerów identyfikacyjnych farm hodowlanych i sprawnych, surowych służb weterynaryjnych. Amerykański biznesmen i jego polscy koledzy z największych mięsnych zakładów przemysłowych szarą strefę w tym przemyśle szacują na 35–40 proc. I dziwią się, że Główny Inspektorat Weterynarii wszystko to toleruje.

– Takie opinie świadczą o braku obiektywizmu i są narzędziem do załatwiania własnych interesów – mówi Andrzej Komorowski, główny lekarz weterynarii. – Owszem, wyśrubowane, umożliwiające eksport normy unijne spełnia dzisiaj tylko 19 rzeźni, 24 zakłady przetwórcze i 5 chłodni, ale są to firmy duże, zdolne do ogromnej produkcji. Jasne jest, że w ciągu najbliższych dwóch lat część pozostałych zakładów będzie się musiała do tego poziomu podciągnąć.

Inne nie wytrzymają kosztów inwestycji i zostaną zamknięte. Ale sytuacja w polskim przemyśle mięsnym nie jest wcale tak zła, jak się to czasem usiłuje przedstawiać. Wszyscy producenci muszą spełniać polskie, mniej restrykcyjne, ale też przecież dość surowe przepisy. Daje to duży stopień pewności, że pochodząca z nich żywność będzie bezpieczna dla zdrowia.

Niestety, nie zawsze taka jest. W ubiegłym roku Państwowy Zakład Higieny doliczył się około 5 tys. zbiorowych zatruć salmonellą, ćwierć tysiąca włośnicą i ponad 400 gronkowcem. Uspokajamy się, że te wskaźniki od lat pozostają na mniej więcej tym samym poziomie. Chluby jednak nie przynoszą.

W Państwowym Zakładzie Higieny eksperci nie szczędzą opowieści o zepsutych maszynach, lekceważonym reżimie technologicznym, brudzie, szczurach buszujących w chłodniach. Przypominają starą historię z początku lat 80., kiedy to jedynym dostawcą pasz dla kurzych ferm był Bakutil produkujący swe specjały także z padliny. To wtedy po Polsce rozlała się epidemia trudnej do opanowania salmonellozy.

Spuchnięty przemysł

Przez ostatnie 10 lat polski przemysł mięsny rozbudował się ponad miarę. Jak szacuje prof. Urban z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa, zakłady, w tym także te wielkie i nowoczesne, wykorzystują średnio 60 proc. swoich zdolności. Fabryki grupy Animex nawet mniej – do niedawna 30–35 proc. Za dużo (o dwie trzecie) jest fabryk konserw, rzeźni (o połowę) i przetwórni wędlin (o 30 proc.) Do tego dochodzą te tysiące drobnych, lokalnych zakładzików, które też mogłyby przerobić dwa razy więcej mięsa niż rzeczywiście przerabiają.

Teraz gra idzie o to, kto na tym rynku przetrwa, a kto odpadnie. Dla wszystkich miejsca nie ma. Największe zakłady, w tym czołówka, którą kilka lat temu wykupili już zagraniczni inwestorzy, poświęciła miliony dolarów na unowocześnienie produkcji i spełnienie unijnych standardów. Usiłuje eksportować swoje wyroby do krajów Unii, ale trochę przypomina to wożenie drewna do lasu. Europa Zachodnia ma duże nadwyżki mięsa i sama od lat dotuje ich sprzedaż. Eksport na Wschód padł dwa lata temu i jego odbudowa to ciągle męka. Drobne, lokalne zakłady o zagranicy nawet nie marzą, ale na krajowym, też przecież cennym, rynku potrafią konkurować z najlepszymi. Czasami robią to bez respektu dla prawa, kupując surowiec gdzie popadnie, nie płacąc podatków i gwałcąc weterynaryjne przepisy.

O ile jednak Poulson w promieniu 200 km od zakładów mięsnych w Rawie Mazowieckiej naliczył 500 takich nielegalnych firm, to Andrzej Komorowski już tylko 32. Bez względu na to, kto miał rację, jedna z najlepszych fabryk Animeksu nie wytrzymała tego oblężenia. Straty, nawet jak na możliwości bogatego w końcu Smithfield Foods, okazały się za duże. Nie pomogło blokowanie drogi Warszawa–Katowice, założenie przez załogę komitetu obrony fabryki i dość dziwaczna interwencja premiera, który przecież nie dołoży prywatnemu właścicielowi pieniędzy do wyrównania bilansu.

Ostatecznie kilkuset pracowników zaprzestało oporu, kiedy Amerykanie obiecali odprawy w wysokości 2800–4700 dolarów na osobę. Ubojnię i linie przetwórcze zamknięto, a część zakładu zamieniono w hurtownię wyrobów innej fabryki Animeksu – Constaru. Właściciel zarzeka się, że jeśli przyjdą lepsze czasy, to do pustych hal wróci produkcja. Popyt na mięso w Polsce jest w tej chwili znacznie niższy niż w większości krajów Unii Europejskiej (zjadamy przeciętnie 66 kg rocznie), więc szanse na to teoretycznie są. Przy coraz wolniej rosnących płacach realnych, szybko postępującym bezrobociu i coraz wyższych cenach wyrobów mięsnych na realizację tego optymistycznego scenariusza przyjdzie jednak jeszcze długo poczekać.

Ostra kuracja

Animex oczywiście nie jest jedyny. W tym roku właściwie cała czołówka polskich spółek mięsnych próbuje ograniczać koszty, tnie zatrudnienie, zamyka najgorsze lub najmniej rentowne zakłady, liczy straty i czeka na lepsze jutro. Prawie każdy ma też jakiś plan awaryjny. Beef-San mozolnie szuka dużego inwestora branżowego, który pomoże mu przetrwać najgorsze czasy, a także otworzy nowe rynki zbytu. Sokołów, Farm Food, Mięstar i Jarosław SA połączyły swe nadwątlone siły tworząc największą w kraju grupę z realną perspektywą opanowania jednej piątej rynku. Morliny, należące do hiszpańskiego koncernu Campofrio, postawiły na reklamę i utrwalanie wizerunku. Nie ustają jednak spekulacje, że Hiszpanie myślą o wycofaniu się z warszawskiej giełdy, a może w ogóle z Polski.

Wszystkie te spółki walczą o życie i choćby mizerne zyski, ale też liczą, że Ministerstwo Rolnictwa poprzez swoje służby weterynaryjne zacznie rygorystycznie wymagać respektowania przepisów, a niepoprawne firmy będzie zamykać. Gdy posłuchać wiceministra rolnictwa Roberta Gmyrka, jak opowiada o planach restrukturyzacji branży i sposobach osiągnięcia unijnych standardów, wydaje się, że resort nie robi nic innego. Widać jednak, że jeśli ktoś może liczyć na względy i pomoc rządu, to raczej średnie firmy i przedsiębiorstwa rodzinne. Duży przemysł, mając w większości zagraniczne zaplecze, musi poradzić sobie sam.

Dzisiejszej szarej strefie, małym rzeźniom i lokalnym przetwórniom na przystosowanie i spełnienie coraz ostrzejszych norm sanitarnych pozostało więc jeszcze kilka lat. Polska zabiega w Unii o kilkuletni okres przejściowy i nie jest wykluczone, że w tej sprawie coś wywalczy. Najsłabsi, zarówno z grupy wielkich jak i najmniejszych producentów mięsa, na pewno jednak odpadną.