No i krowy nam oszalały. Wcale im się nie dziwię. Na ich miejscu oszalałbym dużo wcześniej. Mieszczuchowi krowa kojarzy się ze stworzeniem przechadzającym się leniwie po uroczych pastwiskach, wcinającym miodowe kwiatki i porykującym lirycznie w chwilach zadumy. Owszem, niekiedy zły pastuch zakładał zwierzęciu ciężar na łeb, żeby nie filozofowało, tylko żarło. Ale to jeszcze można było potraktować jako eksces. Niedobry pastuch, zły pastuch... Są to wszystko mrzonki z dawnych lat. Opłacalna krowa stoi dzisiaj w oborze, ma łeb przykuty do żłobu i ma żreć, wytwarzać mleko albo obrastać w sadło, a nie oglądać górskie pejzaże w promieniach wschodzącego słońca. Co narobi pod siebie, to się czasem pozbiera, ale i tak smród panuje niemiły. Bydlęta półślepną, idiocieją, zatracają wszelkie naturalne instynkty. To jeszcze mają nie oszaleć?
Zadziwia mnie zawsze hipokryzja lub ignorancja takich na przykład obrońców gęsi tuczonych na wątróbki. Fakt, ptakowi nie jest lekko. Ale nasza cywilizacja zgotowała ten los wszelkiego rodzaju jadalnym bestiom. Dziewięćdziesiąt procent kur nie widziało nigdy światła dziennego. To co kupujemy w sklepach, to jest padło ślepych i zdegenerowanych parakur. Zresztą czuć to po smaku. Mięso z kuraka, który łaził po podwórku, nie ma się nijak do papierowej papki jego krewnego z supermarketu. Tylko... takie naturalne ptactwo kosztuje cztery (sic!) razy więcej i nawet w dostatnich krajach zachodniej Europy mało kto może sobie na nie pozwolić. I tutaj dochodzimy do pierwszej konstatacji, którą można oczywiście uznać za cyniczną, ale gorzej na nią zaradzić. Dopóki ludzkość mnoży się jak króliki (a skądinąd sytuacja bytowa królików niewiele się różni w państwach rozwiniętych od sytuacji kur), dopóty dla jej wyżywienia konieczna okaże się dalsza intensyfikacja produkcji żywności, czyli bydlętom nijak sympatyczniej nie będzie. Hodowle ekologiczne to pomysł na niezły interes i dogodzenie gustom ekskluzywnego grona smakoszy, ale nie na zaspokojenie globalnego popytu. I niech nie zacierają rączek jarosze. Tak podświetlane, chemicznie nawożone i sztucznie kolorowane roślinki też tyle mają wspólnego z naturą co Puszcza Niepołomicka z Parkiem Krakowskim. Co tu zresztą gadać. Wystarczy zjeść cudownie czerwonego pomidora z supermarketu i jego zielonawego, ubogiego kuzyna z działki. Inny bukiet! I to bynajmniej nie na korzyść eleganta. Tyle że pomidory podobno nie cierpią. Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że mamy tu do czynienia z istnym oceanem hipokryzji i przemilczenia. Nikt nas już nie informuje, że kura to nie jest dziś kura, ale produkt kuropodobny, idem z pomidorami, a nawet głupim szczypiorkiem. Jeżeli zaś już jakiś poseł podniesie głos w Sejmie, to w obronie gęsi, a nie świń. Bo wątróbki to jest mały interes, za to szynka duży, nie wspominając o kiełbasach.
Otóż z tym samym zakłamaniem, choć jakby a`rebours, mamy do czynienia w przypadku szalonych krów. Nie ma żadnych naukowych dowodów, jakoby spożycie mięsa chorego bydlaka miało wpływ na organizm ludzki. Jesteśmy nadal w sferze przypuszczeń i domniemań. Po drugie szansa trafienia na szalony befsztyk porównywalna jest z trafieniem szóstki w toto-lotka. Po trzecie. No właśnie, po trzecie...
Całą historię rozpętali, jak pamiętamy, Francuzi. Chodziło o brzydkie krowy angielskie. Wstrzymano import. Następnie odpowiednia komisja europejska kazała wyspiarzom wymordować kilkaset tysięcy sztuk zwierzyny, z którego to stadka co najmniej 99,9 proc. było zdrowe jak rydze (humanitarni obrońcy gęsi ani wtedy nie pisnęli). Hodowcy francuscy zarobili na tym krocie. W sklepach kupowało się mięso z etykietką „produkt miejscowy” i szło jak woda. Tyle że od początku wiadomo było, że w ramach wolnego rynku europejskiego te same zaraźliwe mączki żarły krowy angielskie, francuskie, holenderskie, niemieckie etc. Tym bardziej że mączki angielskie były w owym czasie najtańsze. Wkrótce okazało się więc, bo logicznie musiało się okazać, że oszalało parę bydlaków w Bretanii. Wybito więc drobne stadko i handel szedł w najlepsze. Pech, świrować zaczęła krowa w innym zakątku Republiki. Takiej okazji nie mogli już Anglicy przegapić. Podnieśli takie samo larum, jak wcześniej Francuzi. No i narobiło się. Plombę na francuskie gary położyli Belgowie, Holendrzy... chociaż – nie będziemy się powtarzać – u nich też... bo innej możliwości nie ma.
Francuską wołowinę można nadal kupować we wszelkim wyborze. Natomiast przestano podawać befsztyki dzieciom w stołówkach szkolnych. Jak się nażrą w domu, to już państwo nie odpowiada i nie można będzie wysuwać roszczeń o odszkodowanie. Wprawdzie smarkacze zjadali te straszne krowy przez trzy ostatnie lata i żaden nie zapadł, ale jak się wydało, prasa krzyknęła, telewizja rozdarła szaty i ci cholerni Anglicy, którzy nam już kiedyś ukatrupili Joannę d’Arc... no to zupełnie co innego...
Jak Europa, to Europa. Ostatnio więc i Polska włączyła się do akcji. Nie będziemy importować krowizny z Anglii, Francji, Belgii... skądś tam jeszcze. Bo do nas mączka, oczywiście, nie dotarła i nasze ssaki są zwarte, gotowe i nieskazitelnie zdrowe. Wprawdzie naczelny pan weterynarz powiedział skromnie w telewizji, że o przebadaniu całego pogłowia nie ma nawet co marzyć, ale co swojskie, to swojskie.
Na zdrowy rozum w szalonym toto-lotku jest obojętne, czy zje się befsztyk z Francji, Holandii czy Polski, ale co ma tutaj zdrowy rozum do roboty. Przez lata nasi żywiciele nie zatroszczyli się, żeby nas poinformować (o czym we Francji krzyczy Jean-Pierre Coffe), ile wpakowujemy w siebie codziennie najobrzydliwszej chemii, utrwalaczy i niewykrytych jeszcze choróbsk. Nareszcie mają okazję, żeby pokazać, jak bardzo się o nas troszczą, jak leżą im na sercu (reforma służby zdrowia to był tylko wypadek przy pracy) nasza higiena i długie, szczęśliwe życie. Bylibyśmy bez serca nie odczuwając z tego powodu najgłębszej wdzięczności.
Co zaś do krów, to niestety los przed nimi widzę marny. Z winy słabości międzynarodowej weterynarii ciąży bowiem nad nimi odpowiedzialność zbiorowa. Niech tylko któraś, choćby najbardziej nielubiana koleżanka zachoruje i już po wszystkim. Nikt nie skosztuje już nigdy soczystej karkówki naszej ulubienicy. I po to było zajadać koniczynę, mlecze czy ciężkostrawne siano. Paść się lato czy jesień... Całe życie zmarnowane. A już o tych z obory nie wspomnieć. Nic z życia i nic po śmierci.