 |
Prion to białko. Takie samo jak ów podstawowy budulec, z którego składają się nasze mięśnie, fundament naszych kości i rusztowanie mózgów. Prion może zostać wbudowany wszędzie, gdzie białko jest potrzebne. Może je zastąpić nierozpoznany, w skrytości pokonujący wszelkie bariery, które w naszym organizmie oddzielają to co swoje od tego co obce. Sam niezniszczalny – ani nie można go ugotować, ani zabić antybiotykiem – może nas zniszczyć. Bo prion, na pozór taki sam jak nasze swojskie białko, naznacza piętnem śmierci.
Nie ma żadnego sposobu, żeby na talerzu odróżnić sztukę mięsa z prionami od tej, która ich nie zawiera. Ale gdy prion raz już pokona bramę ust, nic nie może powstrzymać jego powolnego, nieuchronnego działania. Będzie niedostrzegalnie zmieniał strukturę naszego ciała, zarażał ją błędem, który w pewnym momencie uczyni z nas bezwolną, toczącą pianę z ust istotę.
Taki mniej więcej obraz prionu wytworzył się w świadomości społecznej. I napawa tę świadomość tak silnym lękiem, że doprowadza miliony ludzi na naszym kontynencie do głębokiej zmiany obyczaju. Stwierdzenie, że jest to po prostu strach przed epidemią, nie wystarcza. Bo ten strach składa się z wielu warstw, z wielu wątków splecionych ze sobą w całość. Zacząć trzeba od słów. Już samo określenie „gąbczaste zwyrodnienie mózgu” wywołuje odruch przerażenia. Mózgi jak gąbki, zwyrodnialcy... Dalej obrazy z telewizyjnych ekranów. Drgające, pozbawione władzy nad sobą istoty, stale nam pokazywane, tworzą poczucie bliskiego zagrożenia. Zagrożenia podstępną chorobą i nieodwracalną śmiercią. Budzą strach przed wyrokiem, od którego nie ma żadnego odwołania. Którego jednak uniknąć można w jeden prosty sposób. Nie jedząc, nie przyjmując trucizny. Jest tu też bowiem wątek strachu przed zatrutym jadłem. Przed pokarmem, który zamiast żywić, zabija. Przed tym, że nigdy do końca nie wie się, jakie intencje kryją się za gestem tego, który jedzenie nam podaje.
Podwójny lęk
Każdy z tych lęków jest stale obecny w kulturze. Jednak wizja BSE wywołała lawinową kumulację przerażenia, czego świadectwem jest powszechna zmiana obyczajów żywieniowych. Wyrzeczenie się wołowiny jest dla Europejczyków gestem rozpaczliwym, wymagającym samozaparcia. A jednak, mimo że tak trudne, dokonuje się. Spożycie tego ulubionego mięsa spada w poszczególnych krajach kontynentu o kilkadziesiąt procent. Obawiając się oskarżeń o lekceważenie problemu, rządy zamykają granice, chronią swoich obywateli przed obcym białkiem. Ale ono może się przecież przekraść na tysiąc sposobów. Chociażby we krwi tych już zarażonych, którzy przebywali u źródła zarazy. Albo – o zgrozo – w lekarstwach. W kosmetykach. Poczucie bezpieczeństwa nie wraca. Mimo że rolnicy próbują przywrócić zaufanie zjadając publicznie ogromne steki i rozdając je mieszczanom. Mieszczanie steki zjadają, ale nieufność pozostaje.
Choroba szalonych krów jest drugą nieuleczalną chorobą, która w ostatnim ćwierćwieczu napawa strachem bogaty świat. Pierwszy był AIDS. Jeszcze piętnaście lat temu wirus HIV wywoływał reakcje podobne do tych, jakie dzisiaj wiążą się z prionami. Zestawienie tych dwóch chorób i reakcji społecznej na nie daje do myślenia.
To zestawienie wyjaśnia co najmniej jedno – skąd biorą się dramatyczne gesty, oświadczenia, rozporządzenia i zakazy większości rządów europejskich. Żaden z nich nie chce powtórzyć błędu francuskich urzędników, którzy w początkowym okresie epidemii AIDS zlekceważyli groźbę zarażenia przez przetaczaną krew. Skandal, który wówczas wybuchł wokół ministerstwa zdrowia, wydatnie przyłożył się do przetasowań na francuskiej scenie politycznej. Więc teraz odpowiedni politycy dwoją się i troją, by nie padło oskarżenie o bezczynność. Wydają zarządzenia, których sens wynika w większym stopniu z lęku niż z rzeczywistej wiedzy. Lęku podwójnego – obywateli przed prionami i polityków przed obywatelami. To wzajemne oddziaływanie lęków społeczeństw i polityków odgrywa istotną rolę w rozchodzeniu się epidemii strachu. Stąd zakazy i obostrzenia, które choć nie układają się w spójną całość, są wymownym świadectwem, które politycy przedstawiają wyborcom: chronimy was przed złą krwią.
Takie gesty polityków wzmacniane są szczególną historią problemu. Zrodzony na Wyspach Brytyjskich, przez kilka lat ożywiał ukryty antagonizm pomiędzy Europą kontynentalną a wyspiarzami. Szczególnie Francja dawała wyraz na przemian złośliwej satysfakcji i teatralnemu oburzeniu. Europejskie rządy nauczyły się wykorzystywać chorobę szalonych krów jako narzędzie polityki wewnętrznej w Unii. Zręcznie dozując przecieki z laboratoriów kierowały lęki obywateli w stronę korzystną dla politycznych interesów zwykle związanych z własnym lobby farmerskim. Polityka skrajnie krótkowzroczna. Europa już jest jednolitym organizmem, nawet jeśli świadomość Europejczyków nie bardzo chce to dostrzec. Choroba, która pojawiła się w Anglii, nieuchronnie pojawi się też we Francji, Belgii, Austrii. I zapewne w Polsce, wbrew zapewnieniom o naturalnym i ekologicznym czy też tradycyjnym charakterze naszego rolnictwa.
Wielkie liczby
Rządy jednak mogły i mogą manipulować strachem, bo strach był i jest. Tu właśnie wraca zagadka. Dlaczego zagrożenie BSE wywołało aż taką kumulację przerażenia? Przecież liczba ludzi, którzy naprawdę zachorowali na chorobę Creutzfeldta-Jakoba jest minimalna, w skali społecznej mikroskopijna. Nawet w Wielkiej Brytanii, gdzie problem ma już mniej więcej dziesięcioletnią historię, liczba przypadków tej choroby mieści się poniżej stu. Jak mówią co przytomniejsi komentatorzy, w porównaniu do liczby tych, którzy zginęli w wypadkach samochodowych, to tyle co nic. A jednak ludzie nie przestają jeździć samochodami. Przestają zaś jeść wołowinę. Prawdopodobieństwo śmierci w wypadku jest dużo większe niż choroby Creutzfeldta-Jakoba. Ale naszymi uczuciami nie kierują prawa wielkich liczb.
Piewcy lęku odpowiadają na te argumenty w charakterystyczny sposób. Tragedia dopiero się zacznie! Nie cieszcie się! Te kilkanaście osób, które umarły, to tylko zwiastun epidemii. Wszyscy jedliśmy zarażone mięso, a pomór dojrzewa powoli. Jeszcze rok, jeszcze dwa i zachorują setki, tysiące, miliony. Jak pierwsze krople deszczu, które zwiastują burzę, jak szczury w powieści Camusa, które wyłażą na ulice niosąc ludziom znak dżumy, tak krowy chwiejące się na nogach, toczące pianę z pyska i padające na ziemię zapowiadają nową zarazę.
Przypomnijmy sobie, w wypadku AIDS było bardzo podobnie. Choroba w początkowym okresie była nieuleczalna. Dotknęła grupy ludzi liczonej w tysiące, a więc – choć nawet większej niż w wypadku choroby Creutzfeldta-Jakoba – stosunkowo małej. I stała się przedmiotem podobnie silnego lęku, lęku przed epidemią, zarazą, morem. Mówiono wtedy o jednej czwartej, o połowie ludzkości. Mówiono, że te kilka tysięcy jest tylko zwiastunem. I choć w jakiejś mierze – niestety – te przepowiednie okazały się prawdziwe, to jednak w zupełnie innym znaczeniu, niż wówczas to rozumiano. Na AIDS chorują miliony w Trzecim Świecie, przede wszystkim w Afryce. Ale to akurat nikogo w świecie bogatym nie przeraża. Natomiast w Europie i Ameryce okazało się, że po pierwsze, AIDS da się leczyć, a po drugie, że żadnej masowej epidemii nie ma i zapewne nie będzie. Strach przycichł, właściwie ustąpił. Wrócił wraz z szalonymi krowami. Te dwie choroby poruszyły bardzo podobną strunę. Pierwsi chorzy mają być tylko zwiastunem zarazy. Ta rozprzestrzenia się w ukryciu i bezlitośnie. Ale jest środek zapobiegawczy. Trzeba odstąpić od złych obyczajów. Trzeba wejść na drogę poprawy, zaprzestać praktyk, które obrażają naturę, wyrzec się pustych przyjemności. Ekspiacja za dobrobyt Wielkie epidemie zawsze postrzegane były jako kara za grzechy. Straszna nieodwracalna śmierć nie może być niezawiniona. Śmierć nie przychodzi przypadkiem, jej pojawienie się zawsze jest lekcją moralną. Wpierw zabiera pojedyncze ofiary, jakby ostrzegając, pokazując jak bardzo paląca jest potrzeba odmiany. Te zwiastuny stanowią szansę dla pozostałych. Oni muszą poczuć zbawienny strach. I odczuwają. Każdy zadaje sobie pytanie: wśród których się znajdę? Przeklętych czy uratowanych? I każdy zabiega, by nie jego dotknął palec losu. Jeśli wystarczy po prostu zrezygnować z kilku posiłków, z kilku grzesznych rozkoszy, a do wygrania jest całe życie, to czyż wybór nie jest oczywisty? Racjonalność tej nowej formuły zakładu Pascala jest zależna od tego, czy rzeczywiście po zwiastunach przyjdzie wielkie umieranie. Jeśli nie, a tak w bogatym świecie stało się z AIDS, strach opada. Nadal ludzie się zarażają, nadal umierają, ale sama choroba nie budzi już takiej grozy. Pomiędzy AIDS a chorobą szalonych krów jest jednak znacząca różnica. Rodzaj winy, za którą jesteśmy karani. To najbardziej tajemniczy wątek. W wypadku AIDS sprawa była prosta. Rozpusta, grzech od dawna piętnowany przez moralistów, znakomicie nadaje się, by uzasadniać przekleństwo. Ale samo odżywianie się? Zgodne z tradycją spożywanie darów Bożych? Nie ma tu nawet chyba mowy o grzechu obżarstwa. Więc co? Głosy ekologów podnoszą sprawę karmienia krów mączkami zrobionymi z ciał innych krów. Zmusiliśmy je do kanibalizmu, zrobiliśmy z trawożernych, łagodnych istot drapieżniki, złamaliśmy prawa natury. Natura za to się mści. Myślę, że to zachwianie równowagi, za które zapłacą życiem miliony krów, rzeczywiście nie jest powodem do dumy. Ale sądzę też, że za powszechną potrzebą ekspiacji, za lękiem, złowrogimi kazaniami, oczekiwaniem na katastrofę i wreszcie za zmianami obyczajów kryje się coś jeszcze. Świat XIX-wiecznego mieszczaństwa rozsypał się w ogniu I wojny światowej. Ale zanim to się stało, narastało oczekiwanie katastrofy. Tak jakby stan długotrwałego, względnego spokoju, który panował w XIX-wiecznej Europie, sam w sobie był czymś nienaturalnym. Za nudę bezpieczeństwa trzeba było zapłacić. Katastrofa była potrzebna. Kiedy wybuch nastąpił, w wielu ludziach pojawiło się coś na kształt ulgi. Zapisem tego stanu ducha jest choćby „Czarodziejska Góra” Tomasza Manna. Otóż coś podobnego jest w klimacie, który budzi się wokół choroby szalonych krów. I coś podobnego było w lęku przed AIDS. Te klęski są jakby ekspiacją za dobrobyt. Za to, że od pięćdziesięciu lat Europejczycy budzą się w pokoju i – w ogromnej większości – jedzą do syta. Że wychodzą do pracy i wracają do swoich domów, a jeśli pracy nie mają, to chociaż dostają zasiłek. Jakby to codzienne, w miarę bezpieczne życie było zbyt monotonne. Jakby było nienaturalne, niezasłużone, niesprawiedliwe. I jakby wszyscy czekali, kiedy wreszcie stanie się coś złego. Kiedy coś łupnie i kiedy spokój zacznie się walić. Bo przecież nie może trwać w nieskończoność. Więc może to właśnie już teraz? Dr Andrzej Leder jest psychiatrą i filozofem kultury w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN.
|
|
 |