http://www.przystan.maranatha.pl

Wołowa ruletka PDF Drukuj Email

 

Portal Onet.pl - Tygodnik Polityka

   
 
NUMER 11/2001 (2289)
 
Wołowa ruletka

 
Czy bać się szalonych krów?
Epidemia BSE zwana popularnie chorobą szalonych krów rozlała się po Europie docierając do granic Polski. Choć u nas – odpukać – ani jedna krowa na nią jeszcze nie zapadła, mamy już pierwsze objawy wściekłości. Wściekli są weterynarze na lekarzy i vice versa. Wściekły (a co najmniej – zły) jest minister rolnictwa na ministra zdrowia. Wściekli są hodowcy i importerzy bydła, producenci pasz, handlowcy. Tradycyjnie wścieka się też Andrzej Lepper. W obawie przed wściekłością konsumentów wprowadzono zakaz importu bydła oraz wołowiny i jej przetworów z krajów objętych chorobą. Czy mamy powody bać się befsztyka wołowego?  
ADAM GRZESZAK, WOJCIECH MARKIEWICZ
 
Choroba nazywa się fachowo bydlęcą encefalopatią gąbczastą (BSE). Powoduje ona degeneracyjne zmiany w mózgu zwierzęcia i ze względu na objawy określana jest jako choroba szalonych krów. Czynnikiem chorobotwórczym jest pewna odmiana białka zwana prionem PrPsc. Pojawia się on w mózgu oraz centralnym układzie nerwowym chorego zwierzęcia i zapewne nie stanowiłby wielkiego problemu epidemiologicznego, gdyby człowiek nie zmusił krów do kanibalizmu. Odpady po uboju zwierząt w rzeźniach przerabia się na mączkę mięsno-kostną w formie granulatu paszowego. Granulat zawiera dużo cennego białka i dodawany do zwierzęcej karmy sprawia, że bydło szybciej przybiera na wadze i daje więcej mleka.

Mączka z prionami

Krowy to przeżuwacze przystosowane do karmy roślinnej. Łamanie tej zasady i zmuszanie krów do jedzenia wołowiny mści się w postaci BSE. Mączkę produkuje się właśnie z części, które zawierają dużo chorobotwórczych prionów. Wystarczy, że jedno zwierzę, którego szczątki zostały przetworzone, było chore, by zakażonych zostało wiele krów. Prionów nie da się wyeliminować za pomocą termicznych ani chemicznych metod dezynfekcji. Nie ma na nie szczepionki ani metody diagnozowania żyjących zwierząt. To, czy krowa była chora, można sprawdzić dopiero po jej śmierci badając mózg. Nie istnieje też możliwość kontroli samego mięsa.

Andrzej Lepper dostał do ręki argumenty przeciw importowi mięsa. Ale np. Rosjanie są gotowi z tego samego powodu przestać jeść polską wołowinę.


Na zarazę szczęśliwie odporna jest trzoda chlewna oraz drób. Wśród stworzeń nieodpornych jest około dwudziestu gatunków (w tym np. koty). Najgorsze jest jednak to, że na chorobotwórcze priony nieodporny jest człowiek, u którego mogą one wywołać odmianę śmiertelnej choroby Creutzfeldta-Jakoba vCDJ. Występuje ona na całym świecie bardzo rzadko – jeden przypadek na milion osób. Dopada zwykle osoby starsze, po 65 roku życia i trwa krótko – dwa, trzy miesiące. Na czym polega wariant choroby Creutzfeldta-Jakoba wywołany zjedzeniem zakażonej prionami wołowiny? Przede wszystkim atakuje osoby młode, poniżej 40 roku życia. Objawy prowadzące do śmierci rozwijają się dłużej, kilkanaście miesięcy. Najpierw pojawia się lęk, agresja, dziwne zachowanie, później mrowienia i zmiany czucia z dolegliwościami bólowymi, zaburzenia równowagi i chodu. W końcu następuje demencja. W Polsce rocznie zapada na chorobę Creutzfeldta-Jakoba dziesięć osób. U żadnej nie rozpoznano dotąd wariantu, który spowodowałyby priony ze zjedzonej wołowiny.

W samym mięsie priony nie występują, jednak dostają się one do niego w trakcie uboju i rozbioru tuszy. Dlatego produkty pochodzące z bydła dzielone są na trzy kategorie zakaźności. Największe zagrożenie niesie ze sobą mózg, elementy układu nerwowego, gałki oczne, jelito biodrowe, na drugim miejscu jest układ limfatyczny, na trzecim mięso i mleko. Na niebezpieczeństwo związane z chorobą vCDJ narażeni są więc najbardziej amatorzy móżdżku oraz rozmaitych produktów wytwarzanych z podrobów (parówki, hamburgery), jednak pełnej gwarancji bezpieczeństwa nie mogą mieć nawet wegetarianie. Żelatyna, którą pokrywane są niektóre lekarstwa, czy kolagen stosowany w przemyśle spożywczym i kosmetycznym mogą też pochodzić z utylizacji bydlęcych pozostałości.

Nie damy się BSE

Choroba BSE najpierw pojawiła się w Wielkiej Brytanii oraz Irlandii. Zamknięcie granic oraz wybicie stad nie zapobiegło dalszemu jej marszowi. Na jej szlaku znalazła się Szwajcaria, a potem Portugalia. W ostatnich dniach – kolejne kraje. Na początku listopada BSE odkryto we Francji, a zaraz potem w Hiszpanii, Belgii, Holandii, Danii i Niemczech. Choroba wściekłych krów dotarła do Odry. Czy sforsuje i tę granicę?

Profesor Jan Żmudziński z Państwowego Instytutu Weterynarii w Puławach – najpoważniejszy w Polsce autorytet w dziedzinie BSE – jest zdania, że jesteśmy dobrze przygotowani i mamy szansę ochronić się przed chorobą szalonych krów. Sprzyja nam, paradoksalnie, nienowoczesność polskiego rolnictwa. Dominują drobnotowarowe gospodarstwa, w których krowy żywione są tradycyjnymi metodami. Niewiele jest przemysłowych ferm korzystających z koncentratów paszowych. Wszyscy weterynarze od kilku lat są przygotowywani do właściwego rozpoznawania BSE. Każdy przypadek bydła, u którego wystąpiły objawy neurologiczne, musi być zgłoszony urzędowym lekarzom weterynarii, a próbki mózgu winny trafić do laboratorium w Puławach. Tylko tu można stwierdzić, czy u chorego zwierzęcia występowały priony. Badaniem zajmują się dwaj przeszkoleni w Wielkiej Brytanii pracownicy laboratorium. Od 1996 r. zbadali już 400 podejrzanych przypadków i ani razu nie wykryli BSE.

Lekarze nie ufają jednak weterynarzom, a ich działania uważają za niewystarczające. Prof. dr hab. Paweł Liberski, kierownik Zakładu Biologii Molekularnej Akademii Medycznej w Łodzi, zajmujący się chorobą Creutzfeldta-Jakoba, przy każdej okazji powtarza: przekonanie, że w Polsce nie ma BSE, jest złudne. Jego zdaniem, gdyby weterynarze dysponowali sprawniejszą diagnostyką, mogliby odkryć chore sztuki.

Doprowadziło to do konfliktu między głównym lekarzem weterynarii i głównym inspektorem sanitarnym. Ten ostatni uznał działania weterynarzy, którzy wprowadzili zakaz importu bydła, mięsa wołowego, jego przetworów, jelit oraz mączki mięsno-kostnej z dziesięciu państw Europy za spóźnione i niewystarczające. Wystąpił o całkowity zakaz importu ze wszystkich krajów europejskich, wycofanie z obrotu wcześniej sprowadzonego mięsa. Tak doradziła mu Rada Sanitarno-Epidemiologiczna. – Tylko w ten sposób możemy zapobiec wwożeniu mięsa z fałszywymi dokumentami świadczącymi, że pochodzi ono z kraju, gdzie nie ma BSE – przekonuje główny inspektor sanitarny Paweł Policzkiewicz.

Przyznaje też, że rozważał nawet możliwość wydania samodzielnej decyzji o wycofaniu z handlu całego importowanego mięsa i przetworów na podstawie uprawnień, w jakie został wyposażony na wypadek nadzwyczajnych zagrożeń epidemiologicznych, ostatecznie jednak z tego zrezygnował. Mimo to uważa dzielenie zwierząt, mięsa i produktów wołowych na bezpieczne, bo wwiezione przed 28 listopada, i niebezpieczne, jeśli dotarły po tej dacie, za nieporozumienie.

Dlatego na jego wniosek minister zdrowia na posiedzeniu rządu zgłosił propozycję zamknięcia granic dla importowanego z Europy bydła i mięsa wołowego. Zaprotestował minister rolnictwa. Przekonał rząd, że narazilibyśmy się na dotkliwe retorsje ze strony krajów objętych embargiem, które nie zanotowały przypadków BSE. Mamy sporo do stracenia, bo Polska jest dużo większym eksporterem bydła i mięsa wołowego niż importerem. Tymczasem Andrzej Lepper zażądał, żeby w ogóle zamknąć granice dla importu jakiegokolwiek mięsa i tradycyjnie zagroził akcjami protestacyjnymi.

Zgodnie ze starą, urzędniczą maksymą, że jeśli nie wiesz, co masz zrobić, stwórz komisję, premier powołał międzyresortowy zespół ds. rozpoznania ryzyka wystąpienia przypadków BSE w Polsce, ten zaś zarekomendował rozszerzenie embarga o Luksemburg i Liechtenstein oraz zalecił podjęcie działań profilaktycznych. Uznano, że Polska jest krajem niskiego ryzyka wystąpienia choroby BSE. Zalecono wzmożenie kontroli granicznej i wzmocnienie kadrowe oraz sprzętowe służb działających na granicach.

Dziurawa granica

Tymczasem granica jest dziurawa jak sito. Takie wnioski można wyciągnąć z lektury informacji NIK opublikowanej w czerwcu br. o wynikach kontroli funkcjonowania służb weterynaryjnych i fitosanitarnych w zakresie zadań w obrocie z zagranicą. „Zabezpieczenie granic Polski przed przenikaniem z zagranicy zakaźnych i zaraźliwych chorób zwierząt nie było wystarczające. Stwierdzono bowiem wwóz na polski obszar celny towarów pochodzenia zwierzęcego bez wymaganych zezwoleń weterynaryjnych bądź na podstawie ustnych zezwoleń pracowników Departamentu Weterynarii Ministerstwa Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej” – czytamy w raporcie.

Kontrolerzy wytykają w nim niezwykłą opieszałość w tworzeniu ustawy o zwalczaniu chorób zwierząt oraz przepisów wykonawczych do niej. Jeszcze dłużej trwała organizacja Głównego Inspektoratu Weterynarii (powstał 1 stycznia 1999 r.). Nic więc dziwnego, że na granicach kontrolerzy NIK zobaczyli to, co zobaczyli. Niemal we wszystkich Granicznych Inspektoratach Weterynarii (GIW) brakowało wyposażenia, które pozwalałoby szybko i skutecznie skontrolować przewożone zwierzęta, mięso i artykuły żywnościowe. Brakuje tam nie tylko łączności on-line i systemów informatycznych, ale tak prozaicznych narzędzi jak wagi czy urządzenia laboratoryjne.

GIW funkcjonują na 32 przejściach granicznych (z ogólnej liczby 93, na których dozwolony jest ruch towarowy). Pracuje w nich 127 osób, w tym 107 inspektorów weterynaryjnych. Nic więc dziwnego, że większość GIW nie pracuje w nocy (bo nie ma komu), choć przejścia otwarte są non stop. Kontrole najczęściej ograniczają się do sprawdzenia dokumentów, w przypadku zwierząt oględzin, a w przypadku pasz (te kontrolują Inspektoraty Ochrony Roślin, ale zasady ich pracy są podobne) badań organoleptycznych, bez pobrania próbek i przeprowadzenia badań laboratoryjnych.

Granica jest dziurawa jak sito także i dlatego, że nie ma współpracy służb weterynaryjnych z celnymi oraz Strażą Graniczną. Niemal na każdym z kontrolowanych przejść okazywało się, że celnicy w ogóle nie kierowali do kontroli weterynaryjnej lub fitosanitarnej kilku procent transportów zwierząt, mięsa, przetworów oraz paszy.

Jeszcze gorzej było z tranzytem. Graniczni lekarze weterynarii powinni informować się nawzajem o wwozie i wywozie przesyłek tranzytowych podlegających kontroli granicznej. Tak się jednak nie dzieje; np. GIW w Zebrzydowicach nie otrzymał w 1999 r. żadnego powiadomienia o kierowanych na jego przejście transportach tranzytowych, a odprawił takich transportów 398. Nie wiadomo, ile samochodów z mięsem – zgłoszonych jako przesyłki tranzytowe – ginie w Polsce podobnie jak przemycany spirytus czy papierosy. Eksperci Komisji Europejskiej, którzy w 1998 r. wizytowali granice (było to przed oddaniem terminalu w Koroszczynie), orzekli, że „żaden z granicznych punktów weterynaryjnych w Polsce nie spełnia warunków unijnych”. Opinię tę powtórzyli w grudniu 1999 r. wyłączając z niej tylko jedno spełniające europejskie standardy przejście właśnie w Koroszczynie.

Gdy GIW zleci badania powiatowym lekarzom – także bywa różnie. W 40 proc. przypadków nie nadzorują oni kwarantanny zwierząt oraz miejsc składowania towarów pochodzenia zwierzęcego z importu. Np. w 1999 r. Powiatowy Inspektorat Weterynarii w Radomiu w 40 przypadkach wydał decyzję o dopuszczeniu do obrotu przed uzyskaniem wyników badań laboratoryjnych. Bo importerom zależało na czasie.

Wszystko stwarza dość smutny obraz. Gdy w grę wchodzi zysk, a tym bardziej duży zysk (ceny wołowiny na rynkach europejskich spadły o 40 proc.), jest obawa, że nieuczciwi importerzy będą chcieli z tego skorzystać. Nie będą mieli z tym specjalnych kłopotów. W 1997 r. opisywaliśmy już („Polityka” 30/97) jak mimo embarga brytyjskie firmy wyeksportowały 1650 ton mięsa, w tym 21 ton do Polski. Okazało, że mięso było wysyłane do chłodni w Holandii i stamtąd, zaopatrzone w fałszywe belgijskie świadectwa pochodzenia oraz dokumenty weterynaryjne, wędrowało dalej w świat. Inny patent, o którym opowiedział nam członek Stowarzyszenia Rzeźników i Wędliniarzy RP, ma polegać na przemycie mięsa za pomocą polskich kutrów rybackich, które przejmują towar na morzu. Na ile są to prawdziwe opowieści, trudno orzec. Z pewnością jednak pokusa będzie duża, zwłaszcza że branża mięsna znajduje się w trudnej sytuacji finansowej, a wydarzenia związane z paniką BSE wpłyną w Polsce na wzrost cen mięsa.

Rozterki za ladą

Prof. Roman Urban z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej spodziewa się, że ceny mięsa wzrosną, bo zwiększą się koszty hodowli. Jeśli zrealizowane zostaną deklaracje o wycofaniu mączek mięsno-kostnych nie tylko z hodowli bydła (teoretycznie zakaz taki obowiązuje od zeszłego roku), ale, jak chcą eksperci, z jadłospisu wszelkich zwierząt, to wzrosną ceny pasz. Mączkę musi zastąpić droższa soja. W ciągu roku polskie rolnictwo zużywa ok. 400 tys. ton mączek, w większości z importu (w tym roku 227 tys. t). Strach pomyśleć, co będzie, jeśli wprowadzony zostanie obowiązek wykonywania wszystkim krowom trafiającym do rzeźni kosztownych testów BSE (tego domagają się członkowie Rady Sanitarno-Epidemiologicznej). Na razie rada do spraw BSE rekomendowała zakup 5 tys. szwajcarskich testów Prioniks, którymi ma być badane bydło „wysokiego ryzyka” (powyżej 30 miesiąca życia lub sprowadzone z krajów, gdzie występuje BSE). Jeden taki test kosztuje ok. 200 zł.

Na tym jednak nie koniec dodatkowych wydatków, jakie będziemy musieli ponieść w ramach profilaktyki BSE. Dojdą do tego zapewne koszty utylizacji odpadów poubojowych. Zdaniem Jerzego Baczyńskiego, szefa Stowarzyszenia Producentów Mączek Paszowych Ekoutil, nagłe wprowadzenie zakazu karmienia mączką wszystkich zwierząt może nie tylko doprowadzić do upadku wiele zakładów tej branży, ale jednocześnie stworzy olbrzymie problemy sanitarne, bo z odpadami poubojowymi trzeba będzie coś robić. Jak bolesny i kosztowny jest to problem, przekonali się już Brytyjczycy, gdy musieli wybić swoje stada. Ten sam problem staje dziś przed krajami UE, w których pojawiło się BSE. I tam duża część stad pójdzie pod nóż, a odpady będzie trzeba zagospodarować.

Do podwyżki cen może przyczynić się też wzrost eksportu. Wśród ekspertów nie ma jednak jednolitej opinii, na ile BSE w Europie Zachodniej stanowi szansę eksportową dla Polski. Jedni twierdzą, że możemy z naszymi zdrowymi, tradycyjnie chowanymi krowami odnieść sukces na rynkach wielu krajów, inni są zdania, że przeciwnie, okazja jest, ale dla drobiu i wieprzowiny. Konsumenci w Europie Zachodniej będą mieli uraz do wołowiny, niezależnie skąd pochodzi, wzrośnie więc popyt na inne gatunki mięsa.

W Polsce jak na razie konsumenci nie wpadli w panikę, choć objawy niepokoju są wyraźnie widoczne. Jak zapewnia rzeczniczka sieci supermarketów Geant Lidia Deja, nie ma na razie spadku sprzedaży mięsa wołowego, gdy tymczasem we Francji spadek jest wyraźnie odczuwalny. We wszystkich supermarketach na widocznym miejscu wywieszane są informacje oraz dokumenty świadczące, że mięso pochodzi z Polski i jest weterynaryjnie zbadane. W konkurencyjnej sieci Carrefour wołowina sprzedawana jest po promocyjnych cenach. Firma stara się naprawić złe wrażenie, jakie wywołało odkrycie przez inspektorów sanepidu na sklepowych półkach francuskich konserw wołowych, które objęte były zakazem sprzedaży.

Polscy klienci robią wrażenie oswojonych z wołowym stresem. W końcu ryzyko zachorowania na chorobę Creutzfeldta-Jakoba po zjedzeniu wołowiny jest tysiące razy mniejsze niż zachorowania na raka na skutek palenia tytoniu. A poza tym to już czwarta panika związana z BSE. Pierwszą przeżywaliśmy w 1996 r., kiedy wyszła na jaw epidemia w Wielkiej Brytanii. Druga miała miejsce rok później, kiedy okazało się, że brytyjska wołowina trafiła jednak do Polski. Do trzeciej doszło w 1998 r. przy okazji afery żelatynowej. Nie bez znaczenia jest też marginalny charakter wołowiny w naszej diecie. Polak w ciągu miesiąca zjada 5–6,5 kg mięsa, w tym tylko 30–40 dkg wołowiny.